Z shihan Bogusławem Jeremiczem (6 dan) rozmawiał Paweł Pęńsko.
Paweł Pęńsko: Każda przygoda, każda pasja… Wszystko ma swój początek. Jaki był początek Pana karate?
Bogusław Jeremicz: Ja myślę, że początek był taki jak u większości chłopców w moim wieku, w tamtym okresie. Zobaczyłem gdzieś plakat, o jakiś zapisach, że jest pierwszy trening. Razem z kolegami z klasy postanowiliśmy pójść i zobaczyć co to jest – było to dla nas coś zupełnie nowego. W tamtych czasach nie było internetu, nie było telewizji w takim zakresie i tylko dowiadywaliśmy się o tym (karate) z opowieści. Ewentualnie oglądając zdjęcia w jakichś niemiecko czy francusko-języcznych czasopismach.
PP: Jak się idzie pierwszy raz na jakieś zajęcia czy rozpoczyna się działanie w dziedzinie, której się kompletnie nie zna? Bo przecież na samym początku nie spodziewał się Pan, że zaprowadź to Pana do Japonii.
BJ: Zupełnie nie. Nie byłem wyjątkowy w tamtym czasie. Moi koledzy byli bardziej sprawni, silniejsi, może nawet bardziej wysportowani ode mnie. Pierwszy trening był dla mnie wyjątkowy, dlatego że był trudny. Na sali, gdzie normalnie może swobodnie mogłoby ćwiczyć z 50 osób, było chyba z 200. Po różnych ćwiczeniach, dosyć intensywnych, zrobiło mi się trochę słabo. Żeby uniknąć sensacji, wyszedłem z sali, a że stałem blisko drzwi więc wyszedłem niepostrzeżenie z sali. Poszedłem do szatni, nadal było mi słabo. Nie wiem, jakby się potoczyły dalsze moje losy, ale wtedy ktoś wszedł do szaty. To był jakiś inny chłopak. Troszkę zawstydzony, obróciłem się na pięcie i wróciłem na salę. A jak wróciłem na salę to jestem na niej już ponad 40 lat.
PP: 40 lat to jest kawał czasu. Wiele rzeczy się zmieniło po drodze. Samo karate zmieniło się po drodze. 40 lat temu to wyglądało ono zupełnie inaczej niż obecnie.
BJ: Zupełnie inaczej. Instruktorzy nie mieli przygotowania metodycznego. Nie mieli wiedzy na ten temat, a wiedza była szczątkowa nawet,jeżeli docierała w jakiś sposób do nas do Polski. Traciła po drodze wiele ważnych elementów, które w sztukach walki są niezwykle istotne. Jednym z powodów był brak porozumienia. Bariera językowa – język japoński nie jest łatwym językiem i w tamtych czasach niewiele osób go znało czy potrafiło go przetłumaczyć. Przez to wiele istotnych elementów nie trafiało do nas, a jeżeli trafiały do Europy Zachodniej, to do nas trafiały w jakiś pośredni. To co było najważniejsze w sztukach walki czyli samorozwój bardziej był kreowany jako ćwiczenia fizyczne, które miały tylko i wyłącznie zmęczyć człowieka, a nie przekierować jego spostrzeżenia bardziej do wewnątrz. Koncentrowanie się na zewnętrznej technice miało dużą wagę, bo rozwijający się w owym czasie sport karate też zaczynał nabierać tempa. Takie nastawienie było szczególnie w Polsce. Czynnik duchowy był zatracany po drodze, więc ludzie bardziej szli w kierunku sportu. To samo w sobie nie jest oczywiście złe, z tym że poznając to głębiej, po latach zrozumiałem, że można te dwa elementy ze sobą połączyć. W sporcie element rozwoju duchowego, samorozwoju i kształtowania swojego charakteru jest niezwykle istotny. Chociaż sam nie osiągnąłem spektakularnych wyników sportowych to moi uczniowie już tak. Mam nadzieję, że to dzięki temu, że poszukiwałem wiedzy i doskonaliłem się oraz rozwijałem. Moi uczniowie osiągnęli wysoki poziom sportowy. To są byli mistrzowie Europy, a nawet Świata. Mam więc satysfakcję, że ja im w tym pomogłem. Wiadomo, że to jest ich zasługa w zdobywaniu umiejętności i sportowych zwycięstw, ale jednak zawsze jest w tym trochę pracy trenerskiej, prawda?
PP: Taka dygresja mi przyszła do głowy, że tak naprawdę początek – ten bum na karate w Polsce – to trochę zawdzięczamy Panu, który się nazywa Bruce Lee. Filmom z jego udziałem. To było z jednej strony dobre, bo spowodowało, że ludzie się tym zainteresowali. Niemniej miało swoje złe strony, bo wszyscy myśleli, że to właśnie na tym polega. Jest jeden samotny facet, który pobije 50 przeciwników, a sam przy tym może odniesie zadrapanie. Jednak wydaje mi się, że to nie do końca o to chodziło.
BJ: Na pewno filmy Bruce’a – szczególnie “Wejście smoka” czyli produkcja już typowo amerykańska była jak na owe czasy doskonale zrobiona. Ludzie byli zachwyceni tym filmem i na pewno to był powód do tego, że młodzi ludzie chcieli być tacy sami jak główny bohater i szukali dla siebie takiego miejsca, gdzie mogliby się rozwijać. Akurat to co prezentował Bruce Lee – to były inne sztuki walki, niemniej na pewno przyczyniło się to w znacznym stopniu do tego, że karate czy ogólnie sztuki walki stały się bardzo popularne. Garnęli się do tego ludzie i uważam to za bardzo pozytywny moment. Z tamtych czasów bardzo wielu ludzi przetrwało do dzisiaj. Zostali bardzo dobrymi trenerami instruktorami i mówiąc bardzo ogólnie – bardzo dobrymi karatekami. Mimo tego, że Bruce Lee reprezentował zupełnie inną sztukę walki niż karate. Trzeba przyznać że był bardzo sprawny i ciekawie to wszystko wykonywał i był taki idolem swoich czasów. Każdy chciał być jak on.
PP: Chciałbym teraz przejść do książki. To jest już kolejna książka, którą Pan napisał. Ta pierwsza albo nawet pierwsze dwie to w zasadzie podręczniki. Są to podręczniki dla tych, którzy ćwiczą karate kyokushin. Dużo dla nich elementów pouczających, jeżeli ćwiczą tę sztukę. Natomiast książka, która teraz się ukazała jest zupełnie inna. Ma bardzo rozbudowany wątek biograficzny. Jak się pisało taką książkę bo nie jest łatwo opowiedzieć swoje życie – dać swoje życie innym ludziom w ręce.
BJ: To oczywiście był impuls. Smutna wiadomość o śmierci Mojego mistrza – mentora Shihana Hiroshige spowodowała, że tak powoli myśl o tym, żeby przekazać wiedzę, którą od niego otrzymałem i którą sam też zdobywałem będąc wielokrotnie w Japonii przekazać innym. Ważne było, żeby to się nie atraciło i stopniowo taka myśl w mojej głowie i powstawała. Na początku to było zupełnie co innego. Myślałem o jakiejś serii artykułów na portalach społecznościowych, żeby o tym zacząć pisać. Z czasem chciałem stworzyć coś większego, co ludzie mogliby wziąć w rękę – poczytać i dowiedzieć się o tym co dokonał się Shiihan Hiroshigę. Jakie było jego podejście do karate i sztuk walki. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że Shihan Hiroshigę został uchi-deshi nie mając wcześniej z karate nic wspólnego. Pracował w firmie Honda – wszyscy znamy Hondę – ale w pewnym momencie zrozumiał, że karate czy sztuki walki mogą być czymś ciekawym. Mogą odmienić jego życie. Był też jeszcze jeden epizod, który miał bardzo duży wpływ na tę decyzję. Shihan był wysłany przez koncern Honda do Algierii i tam miał nieprzyjemną sytuację. Został napadnięty przez człowieka z nożem. Shihan wspominał, że sam nie wiedział jak się obronić. Był przerażony i nie wiedział jak się bronić. Wspominał, że właśnie to był jeden z takich impulsów, żeby zacząć ćwiczyć sztuki walki. W połowie lat 70. ubiegłego wieku uchi-deshi czyli wewnętrznie uczniowie, których przyjmował ma Masutatsu Oyama – twórca stylu Kyokushin – stali się bardzo popularni. Zgłosił się i został przyjęty i dzięki temu poznał sztuki walki. Chciał również uczyć sztuki walki, więc kiedy już skończył ten prawie trzyletni kurs uchi-deshi otworzył własne dużo w Kamata dzielnicy Tokio. Czekał na uczniów i powolutku zaczęło się dojo rozwijać i ćwiczyło tam wielu wspaniałych zawodników. W pewnym momencie to Johan Dojo było znane jako dojo Mistrzów. To tam wychowywali się najwięksi mistrzowie karate kyokushin – mistrzowie Japonii i mistrzowie świata.
PP: Chciałbym zapytać o taką kwestię która być może tym którzy ćwiczą tutaj w Polsce może wydać się ciekawa. Podejście do ćwiczenia tutaj w naszym kraju jest zupełnie inne niż tam gdzie karate powstało i gdzie jest kultywowane – w najsłynniejszych dojo. Na czym polega ta różnica, jeżeli można to jakkolwiek określić?
BJ: Mi się wydaje, że różnica polega na różnicy kulturowej. Na zachodzie jest kult ciała i i to od zawsze. Nawet, jeżeli cofniemy się do greckiego ideału to zawsze jest kult umięśnionego, wspaniałego – głównie – mężczyzny. Jest to kult ciała czyli to co jest zewnętrzne – to co obserwujemy.Z kolei ludzie wschodu bardziej doceniają rozwój duchowy – rozwój wewnętrzny. To jest chyba zasadnicza różnica. Kiedy sztuki walki i karate wyszło poza Japonię to gdzieś powoli zatraciło ten czynnik duchowy. Nie jest to chyba do końca wina ludzi, którzy propagowali karate, dlatego że problem był ze zrozumieniem języka japońskiego i tego przekazu. Nie do końca osoby które z tym się zetknęły potrafiły to przekazać. Nie miały na ten temat wiedzy i wynikało to głównie z bariery językowej. Powoli, poprzez lata, zaczęło się to zmieniać – coraz więcej ludzi rozumiało i uczyło się języka japońskiego. Ta wiedza zaczęła przenikać i wiele osób zauważyło, że nie tylko czynnik fizyczny – zewnętrzny- jest ważny, ale także ten wewnętrzny. Powoli zaczęło się to zmieniać nawet w sporcie. Jak wspomniałem wcześniej, zawodnicy byli zawsze doskonale przygotowani fizycznie, ale ten czynnik duchowy powodował że wyróżniali się na tle innych. Shihan Hirochigę nie tylko mocno wnikał w sprawy fizyczne i techniczne, ale odnalazł ten czynnik duchowy w chińskich sztukach wewnętrznych. Tak naprawdę, te chińskie sztuki są źródłem korzeni sztuk walki, które przeniknęły na Okinawę. Wadomo, że już w zmienionej formie ale to przez Okinawę trafiły do do Japonii i tam przeszły kolejne przeobrażenia. Niemniej należy wiedzieć, że sztuki walki i karate tak naprawdę mają swój początek w południowych Chinach i na Okinawie, a nie w samej samej Japonii. W Japonii rozpropagowali to Mistrzowie z Okinawy. To już było i oni tylko pomogli to rozpropagować.
PP: Wróćmy do tego fragmentu książki, który muszę przyznać bardzo mnie intryguje. Trzeba mieć chyba odwagę, żeby podjąć decyzję, że jedzie się do Japonii – ćwiczyć karate. Tam nie jest jak tutaj. Jak to było za pierwszym razem? Jakie były emocje które się wtedy pojawiły?
BJ: Zawsze kierowało mnie chęć zdobywania wiedzy u źródła. Zanim trafiłem do Japonii, kilkakrotnie byłem w Holandii. Holandia to kolebka karate kyokushin w Europie i doskonali mistrzowie. Jjeździłem tam na obozy i na szkolenia. Poznawałem karate, ale cały czas dojrzewała we mnie ta myśl, że jednak to nie jest to właściwe źródło. Jednak to właściwe źródło jest w Japonii. W końcu jak dojrzała ta myśl żeby mimo wszystko wybrać się do Japonii. Trafiłem tam dość późno bo w wieku 38 lat. Już nie byłem młodym chłopcem. Tak jak niektórzy mieli takie możliwości wyjazdu, jak byli młodzi, ale wiemy dlaczego nie można było wyjeżdżać. Czasy były okrutne, ale i tak cieszyłem się z tego, że tam trafiłem. Rzeczywiście to były czasy, a zaledwie 20 lat temu. To był zupełnie inny świat dla mnie. Polskie telefony oczywiście nie działały. Trzeba było porozumiewać się z ludźmi normalnie, rozmawiać z nimi. Byłem zaopatrzony w różne słowniki angielsko-japońskie. Porozumiewałem się po angielsku i po japońsku. Nie było żadnych translatorów. Musiałem sobie radzić sa. Jak wysiadłem na lotnisku samolotu, kiedy wszedłem do holu – wszystko było inne. Ludzie inni, napisy inne- niezrozumiałe. Jeszcze do tego lewostronny ruch. Nawet pewne zasady postępowania. Wszystko było inne i trudniejsze. Dużo trudniejsze dla kogoś to się tam zjawił z innej kultury.
PP: No właśnie, bo mówi się, że Japończycy nie tak łatwo dopuszczają do siebie kogoś z zewnątrz. Panu udało się nawiązać kontakt przyjaźnie. Nie było takie proste: “Jestem, teraz się zakumplujemy.”
BJ: Podejście Japończyków jest bardzo przyjazne. To ludzie bardzo przyjaźni, a szczególnie ludzie ćwiczący w dojo – ćwiczący sztuki walki i karate. Zawsze mogłem liczyć na ich pomoc. Wtedy, kiedy trafiłem do Japonii, w Hombu Dojo, gdzie trenowałem był również Duńczyk – Nicolas Petas. Był on uchi-desi i był instruktorem w Hombu. Można powiedzieć, że otoczył mnie taką przyjazną opieką. Pomagał mi we wszystkim i myślę, że dzięki niemu udało mi się przejść ten czas. Bezboleśnie że tak powiem. Bycie wtedy cudzoziemcem nie było łatwe, nie było proste.
PP: Perspektywa 40 lat ćwiczenia karate, zapoznawania się z orientalnymi sztukami walki – daje inną perspektywę na własne życie.
BJ: Myślę, że tak. W swojej książce wspominam o takiej koncepcji – iki gai – którą możemy przetłumaczyć jako “życie warte życia” i to nie jest koncepcja, która jest ściśle związana ze sztukami walki, ale jak najbardziej też może być. To jest coś, co pozwala człowiekowi przechodzić przez życie szczęśliwie. Jeżeli człowiek robi to co lubi i to mu daje szczęście, to każdy dzień jest ciekawy. To życie warte życia daje taką motywację do działania.
zdjęcia: B.Jeremicz, I.Jaroniewski









